czwartek, 21 sierpnia 2014

pełnia księżyca, a u mnie nie-pełnia

( Krzyże 2014, ok. godz. 23 )

Znów się zaczyna. Zimne dłonie i stopy ( zawsze takie, ale to lato pozwoliło mi o tym zapomnieć). Krew gdzieś odpłynęła swoimi ścieżkami. Może do serca, a może zupełnie wyparowała i w moich żyłach płynie już tylko szary smutek. Bo serce boli trochę, przyspiesza i zwalnia, jakby szukało czegoś, jakby było puste.
Sama podejmuję decyzje, sama zderzam się z życiem, sama siedzę nad kartką papieru i szukam siebie, sama jem i piję herbatę, sama siedzę nad brzegiem jeziora. Tak mi się zdaje.

Ostatnimi czasy pisałam dość pokrętnie, opieszale i skrycie. Ale dziś mam ochotę się zwierzyć. Nie wychodzi mi to dobrze, ale to czasem pomaga.
Żyję jakby w słoiku z jedną dziurką w wieczku, żebym się doszczętnie nie udusiła, a słoik ten pełen jest obaw i wyrzutów sumienia, zwątpień i niezrozumienia dla świata. Dobijam się, próbuję zbić ścianki, uderzam z całej siły, a moje zimne dłonie bolą jeszcze bardziej. Przecież robię co mogę. Przecież się staram. Przecież wierzę w swoje umiejętności. Przecież wiem, jaki mam cel i robię wszystko co mogę, by go osiągać. Ale nic. Cisza.
Nie mam pracy. Choć ją mam do końca życia w związku z moim "zawodem". Dwoję się i troję i nic. Przez to nic w moim życiu się nie uda. Przez to jestem skreślona. Nie jestem traktowana poważnie jako człowiek, jako kobieta, jako partnerka. I wyrywam coraz więcej kartek i znów coraz więcej zużywam wody do akwareli. I nic. Robię wypasione CV, kompletuję portfolio, rozsyłam gdzie się da. Nic. 
A najgorsze jest to, że ciągle w siebie wierzę, że chcę dążyć do celu i się nie poddawać, że chcę to robić do końca życia. I wiem, że bez tego nie umiem. Że nie chcę pracować w sklepie albo w knajpie. Dlaczego? Nie... Nie boję się ciężkiej pracy. Pracowałam na kuchni po 13 godzin dziennie za marne grosze, w 50 stopniach, tarmosząc ciężary. Nie mam z tym problemu. Ale problem mam taki, że wiem, że jeśli pójdę do takiej pracy, to się zatrzymam. I będą mijały lata, ja będę przechodzić z jednej kasy na drugą, z jednej kuchni na inną, rysunki, zdjęcia już dawno się zakurzą, wyblakną, i nikt nawet nie będzie chciał spojrzeć na mnie pod względem artystycznym w wieku 30 lat, bo nie będzie na co. 
A chcę wierzyć, że jeśli będę ciężko nad sobą pracować, to w końcu osiągnę cel.
Tylko...po prostu. Czasem już nie mam siły. Czasem po prostu brak mi choć jednego dobrego słowa. I zaufania.



Całuję Was mocno.
Szumowska

niedziela, 17 sierpnia 2014

powroty

 ( Mazury, lipiec 2014 )

Już dawno nie dodawałam żadnych zwykłostek, więc są. Niech będą moje zwykłostkowe kadry. Mój aparat niedomaga. Na zeszłotygodniowym wyjeździe pewnie zrobiłam ciekawe zwykłostki, ale raczej nic z tego nie wyjdzie, bo okazuje się, że dochodzę do 36 klatki, a aparat nadal robi zdjęcia...To oznacza, że najprawdopodobniej nakłada klatki. No cóż. Ważne są obrazy, które zostały we mnie i zostaną na zawsze.
Przywiozłam dziesięć szkiców, które kreśliłam w chwilach spędzanych samotnie nad brzegiem jeziora. Przywiozłam parę zapisanych stron "dziennika". Przywiozłam dwa drewniane bociany. Przywiozłam ze sobą także cały ogrom tęsknoty.

Wyobraźcie sobie tylko jeden obraz. Noc. Dziesiątki łódek przycumowanych do pomostu. Cisza. Słychać tylko dźwięk dzwoniących masztów i wody delikatnie uderzającej o burty. Cisza. Słychać tylko nasze kroki na długim, drewnianym pomoście i szumiącą trzcinę. Noc. Gwiazdy. Woda jest czarna. Pełnia księżyca. Księżyc odbijający się w jeziorze. Krzyk nocnych ptaków. Cisza. Noc. I ten księżyc...