Długie rozmowy. Coraz częściej potrafię nazwać swoje emocje. Wykorzystuję przy tym maksimum energii, by nie rozedrzeć się na kawałki przy każdym wypowiadanym racjonalnie słowie. Staram się. Jednakże najczęściej jedyne słowa jakie potrafię z siebie wykrztusić to "kurwa", " chuj", "spierdalaj", okraszone czerwonymi oczami, krzykiem i chowaniem się za samą siebie. Najczęściej mnie nie ma. Chcę być, ale to niemożliwe - istnienie w przestrzeni, w której chciałabym być. Biorąc pod uwagę wszelkie aspekty i wygląd mojego życia, to w sumie można powiedzieć, stwierdzić, że nie istnieję. Nawet ja sama ze sobą poradzić nie mogę, więc rzucam wtedy kurwami w serce innych ( kurwy mają ostre szpilki, więc później boli ). Później biję samą siebie i najchętniej wyrwałabym z siebie wszystkie żyły, które łączą mnie z tą ewą-kurwą-drugą. Ogólnie rzecz ujmując CHUJ! NIE ŻYCIE! i pije się sok jabłkowy po tym, udając, że uśmiech, że smaczny. A ja straciłam uśmiech i smak. Za dużo muszę udawać.
Chciałabym upić się, przewrócić się twarzą prosto w błoto, żeby zrównać się z błotem, zimną ziemią, dostać krwotoku z nosa i wyglądać jak siedem nieszczęść. Wtedy to byłabym prawdziwa ja - obraz tego, jak czuję się w środku, teraz. Teraźniejszość jest taka cholerna. Trzeba być ładnym, żeby się podobać. Chudym, żeby być pięknym. Uśmiechać się, żeby mieć sens. A ja nie mam sensu, obcięłabym sobie ręce, bo i tak nie mam je w co włożyć.
Nie mam wartości, jak kamień co udaje, że jest bursztynem.