|
strona 18 albumu |
Nadal pada deszcz. Czekając na autobus do Domu siedzę w McDonaldzie i czytam "Norwegian Wood" Murakamiego. Caffe Latte zawzięcie stygnie. Naprzeciw mnie siedzi młoda dziewczyna. Blondynka o dość specyficznej twarzy. Opiera się o walizkę. Patrzy w telefon. Ciąga nosem. Płacze. Odrywam wzrok od książki i zaczynam wypatrywać kogoś, na kogo może czeka. Za oknem widzę chłopaka, który krąży w miejscu. W dłoni trzyma ogromny bukiet róż. Wchodzi do środka, rozgląda się, siada przy stoliku na wysokim krześle. Ale to chyba nie osoba, na którą czeka dziewczyna o nadętych ustach. Siedziała tam przede mną i siedzi tam nadal samotnie, gdy wychodzę. Nie wiem, co dzieję się z nią dalej ( że nawet w tak śmierdzącym miejscu jak McDonald zdarzają się takie sprawy). Cały dzień świeciło słońce i można było roztopić się i spłynąć studzienkami ulicznymi do podziemi rozkopanego miasta. Jednakże w chwili, gdy wyszłam na zewnątrz czarne chmury zaczęły kłębić się na głową i spadać na chodnik cienkimi stróżkami. To ten deszcz, który odprowadzał mnie na autobus w środowy poranek. Stanęłam pod drzewem i otworzyłam książkę. Kilka kropel spadło na kartki tworząc małe, okrągłe zmarszczki. Sroki schowały się między liśćmi małej lipy. Gdy czytam o małej studni, której położenia nie zna nikt, a w której ginie kilka osób co kilka lat (umiera w męczarniach między kośćmi innych ofiar studni ), podchodzi do mnie mężczyzna około 50 i pyta:
- Do Warszawy?
- Uhm.
- Czemu wszyscy jeżdżą do tej Warszawy?
- Nie wiem... Ja jadę do Domu.
- Co ludzie widzą w tej Warszawie?
- Nie wiem. Miasto jak miasto. Poza tym praca jest.
I tak staliśmy i rozmawialiśmy o świecie. O wyimaginowanym kryzysie, o tym, że jedyną wartością w dzisiejszym świecie są pieniądze, że to bardzo głupie i straszne, że ludzie tak ciągle biegną i najważniejsze dla nich jest posiadanie ( takie egzystencjalne gadki ). Pan, któremu od stycznia odjęli 1000 zł od wypłaty ( mimo, że jego zakres pracy wcale się nie zmniejszył ) poczęstował mnie papierosem, bo stwierdził, że dobrze mówię i że fajna ze mnie dziewczyna. Później pod to drzewo, pod którym chowałam się z owym Panem przed deszczem, weszła także dziewczyna w pomarańczowej marynarce o imieniu na M. ( bo później przedstawiłyśmy się sobie ), śmiejąc się, że wsiadła do autobusu do Ornety i pojechałaby zupełnie w drugą stronę. Usiadłyśmy obok siebie i rozmawiałyśmy przez całą drogę ( nigdy tak nie mam... zupełnie obca osoba, a tyle tematów i taka miła rozmowa ).
Tym razem zdążyłam na metro, które na czas dowiozło mnie do śródmieścia, skąd wyruszam SKM do miasta na S. W Naszym miasteczku padał mały i ciepły deszcz. Nie wyciągnęłam żółtego parasola z torby. Szłam spokojnie drogą, która za każdym razem wydaje mi się krótsza. Pięknie pachniały powietrze i ziemia. Gdzieniegdzie dochodziła do mnie przyjemna woń białego jaśminu. Gdy zbliżałam się do naszej ulicy, rozległ się głośny krzyk żab, który odprowadził mnie pod same drzwi. Ciężko było trafić w dziurkę od klucza, bo światło przy dolnych drzwiach znów się zepsuło.
Zdjęłam z siebie wszystkie ubrania. Usiadłam na sofie. Obejrzałam film na TVP Kultura, a w między czasie wnosiłam ostateczne poprawki do albumu.
Zasypiałam na stojąco.
A dziś czas mija bardzo szybko.