Nagle cisza w ustach. Pozwalamy krzyczeć ptakom w koronach dwustuletnich drzew. I falom. Fale uderzają o rozdarty przez lód brzeg. Słońce znika i wraca, co sekundę, chowa się między sosnami. Zasypiamy pod czystym niebem, podziurawionym szpileczkami gwiazd, a księżyc coraz większy, pełniejsze, że można liczyć kratery na naszych wspólnych dwudziestu palcach. Zaparowane szyby samochodu, który na tę noc jest domem. Wschód buja się na rzęsach, budzi bardziej, gdy stopy kostnieją z zimna. Ultrafiolet zmienia nas w jaśniejszych myślami, a ciemniejszych ciałem ludzi. Nagle zaczynamy tęsknić za deszczem.
( na rowerach przez Puszczę Piską. ognisko do nocy. dwie rolki pamiątkowych pstryczków. moje miejsce. )