sobota, 26 maja 2018

Błyszczały mi oczy jak te pola po burzy, gdy zostawiałam we wstecznym lusterku tarczę chylącego się ku zachodowi, mazurskiego słońca.
Jak dobrze móc wsiąść o świcie w samochód i ruszyć w północnym kierunku, na jeziora, do lasów szumiących, do dobrych ludzi. Im bliżej byłam, tym bardziej otwierało się moje zaciśnięte z tęsknoty serce. A ten momenty, gdy wjeżdżasz w tę krainę... już wiesz, że tam jesteś. Łąki zaczynają szeptać cicho, lasy stają mniej mroczne, są jak dobry sen, jak dobry duch, który otula twoje dłonie miłością.
Gdy już tam jesteś, usta zamykają się, a żyły w ciele zaczynają śpiewać jak ptaki wśród trzcin nadjeziornych. Nie ma, och, nie ma nic co mogłoby być piękniejsze.
Rzodkiewki z ogródka, ostre, że aż szczypią w język. Strych pełen skarbów. Rozmowy łódek przycumowanych do pomostu. Śniadanie pod włoskim orzechem, który miesza liśćmi herbatę Earl Grey.
I gdy tak wracasz, a łzy spływają do kącików oczu, wiesz, że wcale nie wracasz. Że zostawiłeś tam całą duszę, wszystkie oddechy. Że powierzyłeś tej puszczy swoje marzenia, że w korze drzew wyryłeś tęsknotę, której się nigdy nie zapełni.
Już nigdy nie będzie takiej wiosny, już nigdy nie będzie takiego lata. Bez Mazur jakby bez ręki.

Wróciłam. Otulana przez przedwieczorne mgły. Wiedziona miłością do nierzeczywistości ukochanych rąk. Prowadzona tęsknotą do drugiej najdroższej pary malutkich dłoni, które nazajutrz wyciągną się do mnie o poranku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz