Zalewałam zieloną herbatę gorącą wodą, gdy na ulicy rozległ się nieznośny skowyt psa. Mimo, że byłam do tego przyzwyczajona, przestraszyłam się, aż zadrżała mi ręka, a woda z czajnika wylądowała na sosnowym blacie. Zasyczałam z przekąsem i wyjrzałam przez mglisty materiał zazdrostki. Na dziurawej od deszczu gruntowej ulicy stał ambulans. Wnosili do niego jakiegoś staruszka. Ratownicy zrobili to tak szybko, że nawet nie zdążyli obejrzeć się na babcię, która ile sił w swych spuchniętych nogach biegła za nimi z kapciami i piżamą w granatowe pasy. Karetka odjechała, babuleńka patrzyła na nią bezradnie, a ja patrzyłam na babuleńkę zza firanki. " To tu mieszkają jacyś ludzie?" - pomyślałam. Te domy zawsze wydawały mi się martwe, jakby opuszczone w pośpiechu, nieskończone, ale z oznakami rzeczywistości właścicieli. Tylko te wszechobecne na każdym podwórku wyliniałe psy zastanawiały mnie szalenie i przynosiły wątpliwość nad nieistnienie mieszkańców. W końcu jakoś żyły, nie umierały z głodu i zaciekle szczekały, więc musiały mieć na to siły. Zatem to prawda, że te wszystkie kundle mają swoich panów. A ci panowie gotują obiady, z których rozbełtane resztki lądują w psich miskach. Dlaczego więc na ulicach osiedla widać jedynie biegające psy, za siatkami wyłącznie psy, przy sklepach czy koło baru też. Słychać tylko szczekanie. Kanonadę wycia, krzyku i jęku. Jak fala rozchodzące się po okolicy. Żadnych ludzi.
Czy na pewno ktoś mieszka w tym domu za płotem z mimoz? Albo tam, gdzie górne okno jest puste. Ten dom na rogu obrośnięty bluszczem też zawsze wydawał się martwy. A jeśli tak, to dlaczego ulice są puste i nie słychać nawet jednego ludzkiego głosu? Nikt nie grabi liści, ale jakoś znikają. Nikt nie gotuje obiadów, a kundle mają co jeść. Jak mogłam myśleć, że w tych ruderach z pustaków nikt nie mieszka?
Jednym chełstem wypiłam trzy czwarte kubka herbaty, narzuciłam na siebie kurtkę, wsunęłam buty i wyszłam z domu. Na zewnątrz wiało chłodem. Wokół unosił się zapach palonego drewna i smród szamba. Zajrzałam przez zardzewiałe pręty ogrodzenia na podwórko tej babuleńki. Chciałam zajrzeć przez okno, ale przed nim rosła stara jabłoń i swoimi gałęziami rozmywała obraz, zasłaniała wszystko. Na podwórku babci także był pies. To on tak często wył doprowadzając mnie do szału, a inne kundle nawołując do ujadania w tym samym tonie. Leżał na piachu między kawałkiem betonowego chodnika a trawą, która rosła marnymi kępkami. Nie zauważył mnie. Szłam dalej dygocąc od zimnego powietrza i zaglądałam na każde podwórko, ale psy jakby mnie nie widziały, albo widzieć nie chciały. Chodziły bezwiednie po swoim ugorze, kładły się na chłodnej ziemi z westchnieniem. Pomyślałam, że nawet szkoda mi tych burków. Myślałam nad mieszkańcami osiedla. Nad tym dlaczego jest tak, że nigdy nie widziałam żadnego z nich, oprócz dzisiejszego incydentu z karetką pogotowia. Jak wyglądają? I czy tak marnie jak psy, które były dla mnie, dotąd, jedynymi sąsiadami. Dlaczego zalegli w swoich domach-budach? Co robią?
Zaczęło mżyć. Zarzuciłam kaptur na głowę i zawróciłam w stronę domu. Gruntowa, koślawa droga zmuszała mnie do patrzenia pod nogi. Piach malował się w mokre grochy. Nagle spostrzegłam świeże ślady przede mną, które powstawały równo z moimi śladami. Przyspieszyłam, zwolniłam, przeszłam na lewą stronę, a te ślady nadal były przede mną, tworzyły się równo i ciężko. Poddałam się i postanowiłam podążyć za nimi. Ślady butów przeszły obok muru odgradzającego mój ogród od reszty tego brudnego świata, skręciły w prawo, później w lewo i nagle zatrzymały się. Usłyszałam brzdęk kluczy, a furtka, przed którą zatrzymały się ślady otworzyła się, a później zamknęła z niechlujnym trzaskiem. Kundel z tego podwórka nagle zaczął szczekać, skakać, kręcić się w kółko. Dopiero wtedy ujrzałam postać - był to zwykły mężczyzna ze zmęczonym wzrokiem, wąsami zabarwionymi na końcach od kawy i papierosów, w przejedzonym przez mole mdłym swetrze. W dłoni trzymał reklamówkę z kiełbasą, dwiema puszkami piwa i butelką wódki. Odwrócił się, zmierzył mnie wzrokiem, odwrócił się, splunął, przeklął na ujadającego psa i zniknął. Rudy kundel zaczął szczekać jeszcze głośniej, a za nim powtórzyły wszystkie burki w promieniu kilometra. Hałas był nie do zniesienia. Bezmyślny, irytujący do cna i pusty. Przypominał tego mężczyznę w swym charakterze.
Nagle cisza. Schowałam się przed jesienią w ścianach mieszkania. Zrobiłam kolejną herbatę i usiadłam w rogu sofy. Długo myślałam o tym co zaszło i nadal próbowałam rozgryźć zaistniałą sytuację, rozwiązać zagadkę tego miejsca, tych martwych domów, w których mieszkają niewidzialni ludzie i szczekające psy. Doszłam do wniosku, że ludzie Ci istnieją, ale nie żyją, nie ma w nich pasji życia. Snują się, błąkają w swoich zatęchłych kątach, rozlewają alkohol po poobijanych szklankach, jest im wszystko jedno. Dlatego nie dokończyli swoich domów-bud. Psy trzymają tylko dlatego, że są świadectwem ich egzystencji, ponieważ, gdy wychodzą ze swoich nor, rozlega się obszczekiwanie ich postaci. A psy te szczekają, bo psy widzą duchy, zjawy, a na dodatek nie lubią złych ludzi.