czwartek, 19 czerwca 2014

kopciuszek


("list do siebie" znaleziony przypadkiem w książce, dawno )

Tu, gdzie teraz mieszkam, nie słychać odlatujących ptaków, a szarość jesieni odczuwalna jest przez cały rok. To bardzo smutne miejsce mimo, iż liście są tak samo złote, poranki miodowo-srebrne od mgły, a kopciuszki próbują rozweselić powietrze podrygując wesoło-rudymi ogonkami. Ludzie nie uśmiechają się tu do siebie, zataczają się śmierdzącym chodem do swoich zbutwiałych domów, których nigdy nie skończą budować. Kiedyś mieli wielki zapał, gdy kopali fundamenty pod swoje z góry skazane na porażkę życie, później wszystko w nich umarło, wraz z drzewami, które dziś z nienawiścią ścinają. 

Tutaj miłość traci na wartości. Usta zaciskają się mocniej przed pocałunkiem, ramiona marzną w przytuleniu. I nawet my już chorujemy na samotność, która coraz głębiej łączy się z naszymi czerwonymi krwinkami. Usychamy powoli jak te brzozy od nieustających deszczów. 

Jestem pełna łez, które drążą we mnie korytarze, których może nigdy już nie wygładzi los. Najchętniej zamknęłabym się gdzieś daleko w sobie, zapadła się pod ziemię. Chciałabym zamknąć się sama ze sobą i koszem pełnym olejnych farb, by te łzy przelać na płótno, jeśli moje oczy nie potrafią już ich wycisnąć.