wtorek, 28 kwietnia 2015

Roma

Wstać rano, wsiąść w SKM z jedną torbą na ramieniu, dojechać spod domu na lotnisko, wystartować, dolecieć setki, tysiące kilometrów dalej w kilka godzin. Tak było. Tym razem przywiało nas do Rzymu ( dosłownie, bo sprzyjające wiatry pozwoliły AirBusowi lecieć 1000 km/h ). Przygody z dojechaniem z lotniska do miasta, bo daliśmy wcisnąć sobie bilety na bliżej nieokreślony autobus, zamiast wsiąść w ekspres wyjeżdżający z lotniska. Trochę rozbawieni sytuacją żartowaliśmy sobie, że pewnie nas gdzieś wywiozą. Starszy Anglik ze starą, sfilcowaną peruką na głowie, też śmiał się, gdy wsadzili całą siódemkę podróżnych do małej windy i pytał pod nosem "ciekawe gdzie dojedziemy". Pędząc autostradą 150 km/h byliśmy w mgnieniu oka w wiecznym mieście. Wystawili nas za drzwi pod Termini. Ruszyliśmy w stronę swojego malutkiego pokoiku na Lateranie. Gwar, odgłosy klaksonów i wszędobylskich ambulansów o sygnale przyjaznym dla ucha bardziej, niż te nasze. Całe kolumny turystów chodzących z mapkami w rękach. I co dwa kroki restauracje, bary i kawiarnie. Miły zapach octu balsamicznego i oliwy wymieszany z dymem papierosów i pyłkami lecącymi z kwitnących drzew drażniły nos. Gdzieniegdzie docierała do nas upojna woń kwitnących akacji. Zapachy natury mieszały się z zapachami perfum Włoszek i delikatną goryczką parującej kawy. Zanim dotarliśmy do siebie, usiedliśmy w ogródku jednej z restauracji, gdzie, ku naszemu zdziwieniu, przywitało nas "tak", przy zamawianiu. Okazało się, że ów kelner podobny do Jeana Reno, ma żonę z Krakowa i trochę mówi po Polsku. Idąc Via Merulana nie mogłam oderwać wzroku od szpaleru bezlistnych drzew, ale musieliśmy skręcić w lewo, by dojść do swojej kwaterki, przepakować się i ruszyć w popołudniowo-wieczorne spacerowanie pod Rzymie. Zdarte i całe w pęcherzach nogi nie mogły przeszkadzać w tych wędrówkach. Zaciskałam zęby i naciskałam spust migawki. I oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie uparła się, że zamiast swojego ukochanego pełnoklatkowego Canona, wezmę na tę wycieczkę uratowaną z pchlego targu Prakticę. No i później mam za swoje. Pomimo zachwytów przechodniów i przypatrywaniu się jak zakładam kolejny film, nie był to dobry wybór. Aparat, który zawsze trzeba podnieść do oka, który głośno chlapie lustrem i przy każdym kadrze trzeba mierzyć światło ( a ja, jak to ja, oczywiście światłomierz trzymałam w kieszeni, bo to niepraktyczne, gdy chcesz robić zdjęcie za zdjęciem, wypatrujesz jakieś sytuacje, nie możesz tracić chwili na mierzenie światła, więc szybko, na oko ustawiam parametry i pstryk ), nie jest najlepszym wyborem na wyjazdy, które mają przynieść dużo ulicznych klatek. To nie Norwegia, gdzie przeważnie jest sześćdziesiątpięćsześć i gdzie fotografuję statyczną i magiczną krainę. To Rzym, gdzie powinno się być niewidocznym, by móc chwytać relacje ludzi na ulicach. A z Prakticą jest się zbyt widocznym, na świeczniku, bo nie da się robić nią zdjęć "z biodra". No i teraz, po skanowaniu, jak zwykle złość i plucie sobie w brodę, bo wszystko źle wygląda, bo większość byle jak naświetlona, zaziarniona jeszcze bardziej, bo filmy przeterminowane. No cóż. Nie ma co wymyślać następnym razem i Canon w torbę. Ale pomimo brzydkich pstryków, wspomnienia pozostały piękne. 20 godzin wędrowania w ciągu 2 dni. Pyszna pizza, sycylijskie cannoli, którym nie mogę się oprzeć, wino z widokiem na Campo Di Fiori, na którym parę godzin wcześniej pachniało świeżymi truskawkami, suszonymi pomidorami i kanonadą przypraw. Lody pistacjowe przy Fontannie Di Trevi, spod której szybko uciekliśmy, bo okazała się cała w rusztowaniach ( jak dobrze, że to nie nasz pierwszy raz w Rzymie, bo byłabym trochę zła, za tę fontannę i Palatyn ). Panteon, w którym można robić zdjęcia bez skrępowania ludziom, którzy robią zdjęcia "dziurce w dachu". Metro przepełnione ludźmi. Dzwoniące tramwaje. Koty Argentiny, które wszystkie bym przygarnęła. Przystanki nad Tybrem, gdzieś na schodach. Odganianie tych wszystkich emigrantów żebrzących o kupienie kijka do selfie. Czekanie aż Jacek wypije swoje kolejne dopio espresso. Kolejka do Bazyliki Św. Piotra wypełniająca cały plac przed nią ( dobrze, że już tam kiedyś byłam i nie miałam potrzeby wchodzić ). Po całym dniu padałam w łóżku jak zabita.
I trzeba było wracać. Nawet w Polsce skóra jeszcze pachniała mi tamtejszym powietrzem i słońcem. Nogi bolały przez parę kolejnych dni. A teraz są już tylko wspomnienia i parę nieudanych zdjęć. I uśmiech, że znów tam byliśmy.